//Sztuka w blasku pieniędzy// – Janusz Miliszkiewicz
Sztuka w blasku pieniędzy – Janusz Miliszkiewicz
Choć rynek ten obraca kwotami nierzadko wyższymi niż Giełda Papierów Wartościowych, nie podlega szczegółowej regulacji prawnej ani kontroli. Nawet renomowani marszandzi skarżą się w prasie, że banki nie inwestują w sztukę i nie dają pożyczek pod zastaw obrazów. Dostępna u nas sztuka dawna, powojenna i antyki pochodzą głównie z importu. My zaś nie korzystamy ze wszystkich możliwości eksportowania naszej sztuki, choć 10 lat temu weszliśmy do Unii Europejskiej, gdzie żyje kilkaset milionów konsumentów sztuki. Sukcesami naszego lokalnego rynku jest odkrycie dzieł o podstawowym znaczeniu w historii polskiej sztuki i jej popularyzacja, skuteczniejsza niż w muzeach. Od 1997 roku istnieje Stowarzyszenie Antykwariuszy Polskich (SAP), które zrzesza około 90 antykwariatów i galerii handlujących sztuką lub antykami. SAP należy do CINOA, czyli do światowej federacji skupiającej narodowe organizacje z branży antykwarycznej. Szacuje się, że w Polsce poza SAP działa około 250 antykwariatów lub galerii, które zachowują tak zwany przyzwoity poziom oferty. Kondycję i możliwości środowiska dokumentuje „Biuletyn SAP”, pierwotnie drukowany w miesięczniku „Gazeta Antykwaryczna”, gdzie przez lata często podejmowanym tematem był fakt niepłacenia składek przez członków stowarzyszenia (500 zł rocznie) czy nieodbieranie przez nich legitymacji. Na rzeczową analizę zasługuje fenomen studiów z dziedziny rynku sztuki, jakie SAP powołało w 2006 roku wraz z Krakowską Akademią im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, gdyż wywołały one w kraju modę na organizowanie stałych lub dorywczych kursów dla przyszłych marszandów lub inwestorów na rynku sztuki.
Ważną instytucją na naszym rynku jest krakowska galeria Andrzeja Starmacha. W tym roku po raz 11. z kolei weźmie ona udział w najważniejszych międzynarodowych targach sztuki – Art Basel w Bazylei. Ten wielki sukces logistyczny w międzynarodowej skali nie przekłada się niestety na sukces komercyjny – Starmach handluje polską sztuką, której ceny są o wiele niższe od porównywalnej artystycznie twórczości światowej. Fakt, że tylko my kupujemy polonika, wytycza granice możliwego wzrostu cen na polskie dzieła teraz i w przyszłości. Obraz może osiągnąć wyższą cenę, jeśli na aukcji biją się o niego równocześnie na przykład bogaty Japończyk z Tokio, Rosjanin, Francuz lub Amerykanin, a ceny polskich obrazów są na poziomie siły nabywczej naszego społeczeństwa. Dziś w kraju systematycznie organizuje stacjonarne aukcje sztuki lub antyków osiem domów aukcyjnych. W 2012 roku w sumie odbyło się około 150 aukcji. Po kryzysie ekonomicznym 2008 roku ich liczba raptownie rośnie z roku na rok.
Najwyższe obroty notuje rynek numizmatyczny. Jednym z dwóch liderów jest Warszawskie Centrum Numizmatyczne, którego archiwum internetowe dokumentuje około 115 tysięcy transakcji. Okazuje się, że numizmaty to lepsza inwestycja niż obrazy. Stołeczny Antykwariat Numizmatyczny Pawła Niemczyka niezmiennie od lat notuje rekordowe obroty rzędu kilkunastu milionów na aukcji – to wynik nieosiągalny na aukcjach malarstwa. Ceny wywindowali liczni krajowi kolekcjonerzy oraz Rosjanie, którzy kupują numizmaty z naszej wspólnej historii. Ważną częścią rynku jest branża jubilerska. Ważną nie z uwagi na wysokość obrotów, lecz dlatego, że eksperci jubilerscy skupieni w założonej przez siebie Krajowej Izbie Gospodarczej Jubilersko-Zegarmistrzowskiej stosują te same metody pracy, oceny i wyceny, co jubilerzy z renomowanych firm na przykład w Antwerpii lub w Nowym Jorku.
Obroty na 15 aukcjach bibliofilskich zorganizowanych w 2012 roku przez osiem antykwariatów wyniosły w sumie około 10,4 miliona złotych – tyle samo, co rok wcześniej. Dlaczego rynek nie rośnie jak w poprzednich latach? Skończyła się podaż dobrych zabytkowych książek. Zachodnie rynki ogołocono z poloników, a krajowe biblioteki nie chcą sprzedawać dubletów. W przeciwieństwie do rynku obrazów, gdzie wyniki aukcji nierzadko są nieprawdziwe i nie wiemy, jakie rzeczywiste obroty osiągają, aukcyjny rynek bibliofilski jest przejrzysty pod względem finansowym. Znamy prawdziwe wyniki licytacji i inne szczegółowe dane statystyczne. Gromadzi je, weryfikuje i ogłasza Paweł Podniesiński, który doktoryzuje się z wiedzy o rynku białych kruków.
Niestety zainteresowania prywatnych kolekcjonerów nie budzi rzeźba. Rynek fotografii artystycznej istnieje w stanie szczątkowym, mimo starań portalu rynku sztuki Artinfo.pl, który wraz z Rempeksem od 2007 roku organizuje Aukcje Fotografii Kolekcjonerskiej.
Czym jest więc sztuka według naszego rynku? To przede wszystkim dziewiętnastoi dwudziestowieczne malarstwo. Sławomir Bołdok wydał trzy tomy pod tytułem Notowania na aukcjach w Polsce 1990–2004. Jest to podstawowe źródło wiedzy o towarze. Z analizy podanych notowań wynika, że w latach 1990–1997 w pierwszej piątce najczęściej licytowanych malarzy nie było żyjącego artysty. Sprzedano najwięcej obrazów, kolejno: Jacka Malczewskiego, Wlastimila Hofmana, Jerzego Kossaka, Nikifora i Witkacego. To odpowiedź, czym dla rynku była sztuka. Z żyjących malarzy w tych latach najczęściej licytowano obrazy Jerzego Nowosielskiego. Liczba sprzedanych prac plasowała go dopiero gdzieś w trzeciej dziesiątce.
Z kolei w latach 1998–2000 w pierwszej dziesiątce najchętniej licytowanych nadal nie było żyjącego malarza. W pierwszej piątce na dwóch pierwszych pozycjach nieodmiennie królowali Malczewski i Hofman, na następne pozycje wdarli się kolejno Alfons Karpiński, Teodor Axentowicz i Jerzy Kossak. Rewolucyjna zmiana nastąpiła w latach 2001–2004. Na pierwszym miejscu znalazł się Hofman. Na drugim (!) Nowosielski, który wyprzedził Kossaka oraz Nikifora i Malczewskiego.
Powyższa hierarchia popularności dokumentuje gust artystyczny Polaków. Przed II wojną światową Wlastimil Hofman znany był powszechnie jako tak zwany gorszy Malczewski. Ci, których nie było stać na prace Malczewskiego, fundowali sobie tańszego Hofmana jako namiastkę sztuki. I tak nam zostało do 2001 roku.
Dopiero marketingowe starania marszanda Andrzeja Starmacha sprawiły, że żyjący malarz znalazł się pośród najbardziej pożądanych, najchętniej kupowanych. Starmach wykreował na rynku i w świadomości Polaków dorobek Nowosielskiego. Nastąpił przełom. Dzięki temu pod młotek trafiły dzieła kolejnych klasyków powojennej sztuki, jak na przykład Fangora, Gierowskiego, Lebensteina.
Kolejny przełom asortymentowy nastąpił po kryzysie ekonomicznym z 2008 roku. Rynek zatrzymał się, bo właściciele obrazów żądali wysokich cen sprzed kryzysu, a nie było popytu. Nie chcieli także pozbywać się obrazów w niepewnych czasach, a z rynku wypadli najliczniejsi średniozamożni klienci. Wtedy wymyślono rynkowy hit: aukcje młodej sztuki, gdzie cena wywoławcza to 500 zł. Obecnie lawinowo (!) rośnie liczba tych aukcji ze średnią ceną sprzedaży około 1–1,5 tysiąca złotych. Nierzadko odnosimy jednak wrażenie, że oferta nie podlega selekcji.
Generalnie podaż u nas jest zdecydowanie zbyt mała, ponieważ nie istniało mieszczaństwo, które w innych krajach zamawiało obrazy lub artystyczne oprawy u introligatorów. Dlatego rynek oparty jest na imporcie poloników ze świata. Niedługo nie będzie na świecie ani jednego polskiego obrazu. Dlaczego krajowe muzea nie wyprzedają zbędnych obiektów? W końcu ich magazyny zamulone są chybionymi darami i nietrafionymi zakupami.
Wśród problemów dominujących na rynku najważniejszym wydają się nieprawdziwe niektóre ceny oficjalnie podawane po aukcjach. Problem fikcyjnych cen jako pierwszy sformułował Jerzy Stelmach, profesor prawa, a zarazem kolekcjoner sztuki. W 2000 roku, gdy lipne ceny były plagą, udzielił na ten temat wywiadu „Gazecie Antykwarycznej”. W ubiegłym roku w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” potwierdził on, że problem nadal jest aktualny: domy aukcyjne informują, że obrazy zostały sprzedane za określone, zwykle rekordowe sumy, po czym niektóre z tych obrazów od razu oferowane są po cichu potencjalnym nabywcom za zdecydowanie niższą kwotę.
Sławomir Bołdok we wspomnianych trzech tomach Notowań na aukcjach w Polsce w objaśnieniach nieśmiało informuje, że część cytowanych w książkach cen podanych przez domy aukcyjne jest nieprawdziwa. Ale kto czyta objaśnienia? Czytelnik nie wie, które ceny są prawdziwe, a które – wynikiem reżyserowanych, fikcyjnych licytacji. Artinfo.pl też podaje wyniki niezweryfikowane, podobnie jak prasa branżowa.
Rynek sztuki to gra – tak jest na całym świecie. Ale w świecie uczestnicy gry znają jej zasady, ponieważ rynek aukcyjny działa tam od 200 lat i jest wyższa kultura prawna niż w Polsce. Handlujące obrazami krajowe domy aukcyjne mają zezwolenia na działalność w różnych branżach: sprzedają place, mieszkania, wynajmują lokale itp. Na podstawie ogólnikowych sprawozdań finansowych składanych przez nie do sądów gospodarczych trudno oszacować, jaki jest potencjał rynku sztuki. Jak zatem prognozować jego rozwój, co ma przecież podstawowe znaczenie dla prywatnych inwestorów?
Obok fikcyjnych cen, które mylą klientów, drugim zasadniczym problemem jest bezkarny handel falsyfikatami. Kluczowe znaczenie dla ustalenia autentyczności obrazu lub antyku ma fachowy, uczciwy, niezależny ekspert. W Polsce eksperci to najsłabszy element w mechanizmie pod nazwą rynek sztuki. Wielokrotnie problem ten stawiał Piotr Ogrodzki, przez lata dyrektor Ośrodka Ochrony
Zbiorów Publicznych (obecnie Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów).
Nie ma oficjalnego zawodu eksperta. Po 1989 roku przyjęło się, że tak zwane ekspertyzy autentyczności piszą historycy sztuki. Często dowolny historyk sztuki pisze ekspertyzy na każdy temat. Tak zwany ekspert omiata wzrokiem obraz i wyrokuje. Eksperci nie mają ubezpieczenia OC i w praktyce za ekspertyzy nie odpowiadają. Falsyfikaty są w ciągłej sprzedaży, wszędzie. Na przykład na X Warszawskich Targach Sztuki w 2012 roku w Zamku Królewskim w Warszawie renomowana firma oferowała oczywiste falsyfikaty. Odmówiła organizatorom usunięcia ich z oferty, przez co zamierzano nawet wezwać policję – pisała o tym „Rzeczpospolita”.
Dzięki Piotrowi Ogrodzkiemu kierowany przez niego ośrodek zorganizował w 2010 roku przy udziale Stowarzyszenia Antykwariuszy Polskich i Domu Aukcyjnego Rempex całoroczny cykl sesji naukowych na temat krajowych falsyfikatów. Tak powstał wydany w 2012 roku poradnik Problematyka autentyczności dzieł sztuki na polskim rynku. To gotowy materiał do przygotowania ustawy ograniczającej plagę falsyfikatów na rynku sztuki. Czy występuje dziś wola polityczna, żeby chronić ustawą klientów rynku dóbr luksusowych? Sztuka to przecież luksus!
Rynek po 1989 roku odgrywa podstawową rolę edukacyjną. Jeśli mamy codziennie w zasięgu wzroku na ulicy galerię lub antykwariat, możemy tam wejść odruchowo, jak do sklepu spożywczego lub warzywniaka. Dla wielu wejście do muzeum wiąże się z przekraczaniem trudnej do przebycia bariery psychicznej. Do komercyjnej galerii wejść możemy wprost z chodnika, bez celebry, bez lęku. Tam jest sztuka dostępna dla milionów polskich przechodniów, którym usunięto ją z programów szkół podstawowych i z nazwy resortu kultury. Dla wielu to pierwszy i jedyny możliwy kontakt ze sztuką. Po 1989 roku prywatne galerie lub antykwariaty często skuteczniej niż muzea edukują w dziedzinie sztuki. Trudno zliczyć choćby najważniejsze wystawy zainicjowane lub zorganizowane przez marszandów lub antykwariuszy, które istotnie wzbogaciły duchowy klimat naszych czasów. Katalogi domów aukcyjnych z minionych 24 lat to dla nauki ważne źródło wiedzy o sztuce. Drukowane są w nakładzie około 1200 egzemplarzy i dostępne w empikach czy w internecie.
Ważną datą w historii wolnego rynku było pojawienie się pierwszego numeru (lipiec/sierpień 1989) czasopisma „Art & Business”. Pierwszy numer miesięcznika „Gazeta Antykwaryczna” ukazał się z kolei w 1996 roku. We wrześniu 2006 roku zmieniła ona właściciela i tytuł na „Sztuka.PL”, a w 2010 roku zniknęła z rynku. Dramatyczna od zawsze sytuacja finansowa obydwu czasopism jest ważnym wskaźnikiem mocno ograniczonego potencjału krajowego rynku sztuki (brak reklam i nabywców). Kiedy w latach 2006–2010 „A&B” był wydawany przez Rempex, bogini Fama głosiła, że do każdego numeru wydawca dopłacał z konieczności 10–20 tysięcy złotych miesięcznie.
W pierwszych numerach „Art & Business” znajdują się moje teksty. Jednak chciałem o rynku pisać nie w niskonakładowym fanzinie, ale dla całego narodu, jak Souren Melikian w swojej legendarnej rubryce w „New York Times”. Dlatego walczyłem o utworzenie stałej rubryki o rynku sztuki w wielkim dzienniku i specjalnie w dziale ekonomicznym. Z badań prasoznawczych wynika, że prawie nikt nie czyta tekstów o kulturze. Uznałem, że skoro każdego interesują pieniądze, to przy okazji, mimo woli, czytając finansowe aktualności, każdy rzuci okiem na reprodukcje dzieł sztuki i informacje o niej. Tak 1 stycznia 2001 roku w dziale ekonomicznym „Rzeczpospolitej” wystartowała autorska rubryka „Moja kolekcja”, która ukazuje się w każdy czwartek. To źródło informacji o handlu sztuką. Udało mi się tam zamieścić informacje o dorobku na przykład Jerzego Skarżyńskiego czy Janiny Kraupe. Przeprowadziłem kilkaset wywiadów z kolekcjonerami. Jako pierwszy ujawniłem większość afer związanych ze sprzedażą falsyfikatów. Czy pokazywanie sztuki przez pryzmat pieniądza faktycznie zaburza jej odbiór?
Wejście na giełdę pierwszej firmy z branży nie było rynkowym przełomem. W 2008 roku galeria Art New Media weszła na tak zwaną małą giełdę New Connect. Deklarowano, że rewolucyjnie zmieni to przejrzystość nieprzejrzystego rynku. Praktyka wzbudziła wątpliwości.
Obok edukacji wielką zasługą handlu są odkrycia. Jednym z najpiękniejszych obrazów, jakie po 1989 roku sprzedano na wolnym rynku, jest Śpiąca kobieta z kotem (66 × 100 cm) z 1896 roku. To być może najlepsze dzieło w dorobku Władysława Ślewińskiego. Obraz przywieziono z Rosji pod koniec lat 90. i po wielomiesięcznym oferowaniu „z ręki” w październiku 1998 roku sprzedano w Polswiss-art za 630 tysięcy złotych (cena wywoławcza 500 tysięcy złotych), co stanowiło równowartość 183 tysięcy dolarów. Potem, jako prywatny depozyt, obraz wisiał w galerii Muzeum Narodowego w Warszawie, gdzie, zachwalany przez właściciela, intensywnie nabierał wartości handlowej. Wreszcie około 2007 roku trafił w ręce dziedzica jednego z najbogatszych Polaków (na rynku plotkowano, że za równowartość miliona dolarów). W październiku 2012 roku na X Warszawskich Targach Sztuki Rempex oferował ten obraz za 4,5 miliona złotych. Cena wywarła tak piorunujące wrażenie na kierownictwie „Rzeczpospolitej”, że reprodukcję obrazu zamieszczono na pierwszej stronie gazety. Gdyby nie szansa kosmicznego zarobku, obrazu Ślewińskiego nigdy nie szukano by w Rosji i nie przywieziono by go do Polski. W ten sam sposób rynek odkrył setki legendarnych obrazów, które w podręcznikach historii sztuki opisywano jako zaginione lub niedostępne.